Dzisiaj postanowiłam napisać Wam jak spędziłam pierwszy weekend stycznia. Otóż mój mąż postanowił zrobić mi niespodziankę byśmy aktywnie wykorzystali czas urlopu. Okazało się, że wynajął apartament w mieście, które uwielbiam, czyli w Krakowie. Co prawda na miejscu okazało się, że nie jest to ten sam, który był na stronie, ale nic nie szkodzi. W zasadzie pokój jest tylko do spania, a nie siedzenia w nim będąc w innym mieście. Tak więc, kiedy dojechaliśmy do Krakowa zanim zahaczyliśmy o „Apartamenty na Wawelu”, wstąpiliśmy do Muzeum Lotnictwa Polskiego. Widziałam mnóstwo super samolotów. Kilka zdjęć poniżej.
No dobrze, czas na dalszą część dnia. Po obejrzeniu wszystkiego w Muzeum pojechaliśmy odebrać rezerwację apartamentu. Rozpakowaliśmy się, odświeżyliśmy i ruszyliśmy w miasto. Na Rynku w Krakowie okazało się, że stoją tam takie zabawne budki, w których ludzie handlują różnymi rzeczami: czapki, biżuteria, jedzenie, grzane wino, pamiątki itp. Generalnie wyglądało to bardzo uroczo. Była już godzina 19:00, a na Rynku masa ludzi.
Bardzo wiele zwykłych sklepów było otwartych do godziny 20:00, a sklepiki z pamiątkami były otwarte nawet do północy. Byłam tym szczerze zaskoczona, ale rozumiem to, bo tam naprawdę praktycznie całą noc są ludzie. No cóż… po obejściu miasta zmęczeni chodzeniem postanowiliśmy udać się do restauracji The Mexican. Byliśmy tam 2 lata temu po raz pierwszy i szalenie nam się wtedy podobało. Wtedy było tam mnóstwo ludzi. Na wejściu witała nas muzyka, którą na żywo grali Mariachi ubrani w tradycyjne, meksykańskie stroje. Było naprawdę klimatycznie i gwarno. Jedzenie wtedy było genialne, obsługa sympatyczna, kelnerki uśmiechnięte, zadowolone z widoku klienta, świetny barman. Niestety tym razem okazało się, że jest zupełnie inaczej. Chyba w restauracji zmienił się Menedżer, bo jak dla mnie jakość obsługi spadła. Kelnerka przyszła do nas z miną „zbitego psa” i zaprosiła do stolika. Udało nam się usiąść przy tym samym stoliku, co 2 lata temu. Zamówiliśmy tą samą potrawę. I samo jedzenie się nie zmieniło, było wyśmienite. Niestety zamówiona przeze mnie Margerita wcześniej była podawana w takim ładnym, ogromnym kielichu, a teraz dostałam ją w dzbanie. Owszem… brzegi były ocukrzone, ale smak Margerity pozostawiał wiele do życzenia. Pierwsza rzecz jaką zauważyliśmy to fakt, że w The Mexican jako przystawkę podają zawsze Tacos, a tym razem kelnerka zapomniała nam ją przynieść. A państwo przy stoliku obok takową otrzymali. Nie wiem, może nasza kelnerka miała gorszy dzień. Najbardziej zniesmaczył mnie fakt, że schodząc po schodach do toalet śmierdziało moczem jakby nikt tam nie sprzątał. Ogromny minus stawiam za coś takiego. Moim zdaniem poziom restauracji spadł bardzo mocno i chyba już kolejny raz tam nie pójdę.
Po wyjściu stamtąd poszliśmy do baru napić się piwa. Bar całkiem fajny. Niestety nie pamiętam nazwy – pamiętam, że na szybie była narysowany hełm Wikinga. Jak ktoś mieszka w Krakowie to pewnie kojarzy i jaki bar mi chodzi. Smaczne piwo, miła obsługa, bardzo klimatyczne, spokojne miejsce. Wyszliśmy stamtąd około 23:30 i poszliśmy do sklepu po piwa, a potem do apartamentu. Obejrzeliśmy film i zasnęliśmy wykończeni wrażeniami.
Następnego dnia długo nie chciało nam się wstać ze względu na zakwasy na nogach. Ale w końcu wyszykowaliśmy się do wyjścia i ruszyliśmy w miasto. W pierwszej kolejności wylądowaliśmy na Rynku w poszukiwaniu czapki dla mnie. Tak, czapka widoczna na jednym ze zdjęć to moja pamiątka z Krakowa. Poza czapką mam jeszcze jedną pamiątkę – magnes na lodówkę Smoka.
Nadszedł czas na powrót do pokoju by odsapnąć. Ale najpierw trzeba było coś zjeść. Postanowiliśmy iść na burgera do MoaBurger. Byliśmy bardzo głodni, więc zamówiliśmy największego burgera, czyli Mammoth Burgera (400g mięsa wołowego, ser edamski, boczek, burak, ananas, sałata, pomidor, ogórek, czerwona cebula, sos pomidorowy, majonez). Kupiliśmy go na wynos. Niestety okazał się za duży nawet dla mojego męża, jest ogromny. Ale niestety smak słaby. Za 28 zł spodziewałam się czegoś lepszego. Jednogłośnie z mężem stwierdziliśmy, że byłoby to dużo lepsze danie, gdyby wyrzucili z niego ananasa i buraka. Wtedy burger byłby idealny. Sam wystrój kiepski, obsługa taka sobie i zdecydowanie za mało miejsc siedzących. No ale co kto lubi ^^
Po powrocie do pokoju i pochłonięciu wspomnianego burgera położyliśmy się na chwilkę i przysnęło nam się do 19:00. Nadszedł jednak czas na wyjście w miasto. Postanowiliśmy wybrać się do Galerii Kazimierz. Nie mieliśmy zamiaru nic kupować, ale ostatnim razem byliśmy w Galerii Krakowskiej, więc teraz można było zobaczyć inną i jak na polaka przystało porównać do naszej Galerii. Muszę przyznać, że ten kompleks podoba mi się bardziej niż nasz w Łodzi. Galeria jest spora i była przepięknie ustrojona na Święta. Naprawdę przyjemnie się po niej chodziło…
Po zjedzeniu lodów z Grycana pojechaliśmy spowrotem do miasta by napić się piwka. Trafiliśmy do restauracji Sioux. Wystrój super, kelnerzy w miarę ok, jedzenie pyszne. Spędziliśmy tam ponad 2,5 godziny na rozmowach. W którymś momencie tego dnia przed samym powrotem do apartamentu byliśmy głodni i skoczyliśmy na kebab z budki „U szwagra”. Długo nie trzeba było czekać, ale chyba nie było warto. Kebab był z wieprzowiny i niestety kucharz kroił zbyt duże kawałki, bo były niedopieczone. Momentami czuć było surowiznę. Najlepszy kebab jaki jadłam to kebab w Łodzi w dzielnicy Retkinia. Tam Pan sprzedaje prawdziwą baraninę. Gorąco polecam. No cóż, ten dzień zakończył się piwem w pokoju i snem.
Nadszedł dzień wyjazdu. Musieliśmy do 12:00 opuścić nasz apartament. I tak też zrobiliśmy. Wpakowaliśmy bagaże do auta i postawiliśmy auto na płatnym, podziemnym parkingu. Byliśmy głodni, więc postanowiliśmy udać się do restauracji Samui, w której rewolucję przeprowadzała Magda Gessler. Bardzo polecała to miejsce, więc czemu by nie spróbować tajskich potraw. Szefem kuchni tej restauracji jest Pim, która pochodzi z Tajlandii. Ja zamówiłam Zielone curry z krewetkami, a mój mąż tradycyjną zupę tajską Tom Yam Kung (zupa krewetkowa z grzybami na ostro). Jedzenie bardzo smaczne, ale również jednogłośnie stwierdziliśmy, że porcje powinny być dwa razy większe za te pieniądze. Smak super, naprawdę polecam. Aczkolwiek cena nieadekwatna do ilości. Poza tym Adam (mąż) stwierdził, że zupa jest jednak lepsza u nas w restauracji Hot Spoon na Rynku w Manufakturze. Także naszym zdaniem można się tam wybrać, bo klimat restauracji jest bardzo fajny, ale szału nie ma.
Po jedzonku ruszyliśmy na spacer na Wawel. Pogoda była szara i ponura, ale nas nie opuszczała pogoda ducha. Momentami śmiałam się tak głośno, że mój mąż stwierdził, że „zwariowany głupek” ze mnie 😛 Poniżej wstawiam kilka zdjęć z Wawelu.
Na Wawelu była też para młoda, która robiła zdjęcia ślubne. Trochę kiepską pogodę mieli, ale może fotograf jakoś to poprzerabia. Spacer był bardzo miły, bo przywoływał wspomnienia sprzed dwóch lat. Wtedy byliśmy tak samo zakochani jak teraz. A może nawet teraz jesteśmy bardziej.
Po obejrzeniu Smoka nadszedł czas na opuszczenie Krakowa i drogę powrotną do domu. Ale oczywiście po drodze pojechaliśmy do Kopalni Soli Wieliczka. Ostatnim razem szalenie nam się tam podobało i musieliśmy zobaczyć to jeszcze raz. Po dojechaniu do Kopalni odebraliśmy bilety i poszliśmy na obiad by mieć siłę na zwiedzanie. Trafiliśmy do kolejnej restauracji rewolucjonizowanej przez Magdę Gessler, czyli do miejsca o nazwie „Maxim”. Obsługiwał nas nawet ten sam kelner, którego widzieliśmy w programie na TVN. Wystrój bardzo przaśny, ale jedzenie genialne. Tradycyjny schabowy był tak ogromny, że jak go zjadłam to wydawało mi się, że w Kopalni będę się turlała… Jak ktoś chce dobrze zjeść to naprawdę polecam tą restaurację. Klimat i wystrój spokojny, średnio mi odpowiadał, ale jedzenie genialne! Ceny też przystępne.
Nadszedł czas na zwiedzanie trasy turystycznej w Kopalni. Wstawię kilka zdjęć, jednakże są one dość niewyraźne. Nie mam specjalistycznego aparatu, więc z góry przepraszam za ich jakość.
Pozdrawiam wszystkich, którzy przeczytają choć kawałek tego wpisu. Wiem, że post jest długi, ale starałam się opisać wszystko, co najważniejsze. I tak pewnie o wielu rzeczach zapomniałam. Aha, mój mąż po tym wyjeździe wymyślił dla mnie nową ksywkę – „Mysielle”.